Koszykówka przez dekady opierała się na dominacji podkoszowych olbrzymów, których
atletyczność i siła fizyczna decydowały o losach meczów. Dziś jesteśmy świadkami zupełnie
innego widowiska. Coraz częściej w rozmowach o stylu gry w NBA pojawia się opinia
„Kiedyś to była prawdziwa koszykówka, a teraz to tylko jeden wielki konkurs trójek!”.
Nie da się ukryć, że drużyny NBA w zakończonym sezonie 2024/2025 oddawały najwięcej
rzutów trzypunktowych w historii ligi. I trudno się temu dziwić – z
matematyczno-statystycznego punktu widzenia to ma sens. W końcu nawet uczeń pierwszej
klasy szkoły podstawowej wie, że trzy to więcej niż dwa.
Zrozumienie tego, że trójki mogą stanowić fundament taktyki na najwyższym poziomie,
zajęło jednak niemal pół wieku. Jak doszło do tego, że w dzisiejszej koszykówce każdy
zawodnik musi grozić rzutem z dystansu, by w ogóle znaleźć się w orbicie zainteresowań
skautów?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się do 1939 roku. Wówczas Howard
Hobson – pierwszy zwycięski trener w historii NCAA – zaproponował wprowadzenie do gry
nowej linii, nagradzającej celne rzuty z większej odległości. Chciał uczynić koszykówkę
bardziej dynamiczną i ekscytującą. Jego wizja nie spotkała się jednak z uznaniem i pomysł
trafił do zamrażarki na blisko trzy dekady.
Odkurzono go dopiero w latach 60., a zrobił to – paradoksalnie – człowiek kojarzony z grą
podkoszową: George Mikan. Legendarny środkowy z lat 50. został komisarzem nowo
założonej ligi ABA, która wprowadziła rzut za trzy jako element mający dodać grze
widowiskowości. ABA rywalizowała z NBA aż do 1976 roku, kiedy to doszło do fuzji lig. NBA
przejęła cztery zespoły ABA, a wraz z nimi – linię za trzy punkty.
Przez kolejne dwie dekady trójki traktowano raczej jako ciekawostkę. W latach 80. i 90.
pojawiło się kilku zawodników, którzy chętnie korzystali z rzutów dystansowych – jak Reggie
Miller czy John Starks – jednak zdecydowana większość drużyn nadal koncentrowała się na
grze za dwa.
Przełom nastąpił w połowie pierwszej dekady XXI wieku. Mike D’Antoni, ówczesny trener
Phoenix Suns, opracował ofensywny system gry znany jako „seven seconds or less”. Jego
założenie było proste: zdobywać punkty jak najszybciej, najlepiej w ciągu pierwszych
siedmiu sekund akcji. D’Antoni zachęcał swoich graczy, w tym Steve’a Nasha, do oddawania
rzutów z dystansu bez zbędnej zwłoki. Ten eksperyment okazał się sukcesem i zmienił
podejście do trójek w „trenerskich szachach”.
Najważniejszy rozdział w tej rewolucji napisali jednak Golden State Warriors. Pod wodzą
Steve’a Kerra, a z duetem Steph Curry – Klay Thompson na parkiecie, zbudowali ofensywę
niemal w całości opartą na rzutach za trzy. W odróżnieniu od Suns, Wojownikom udało się
zdobyć cztery mistrzostwa NBA, a ich styl gry został skopiowany przez resztę ligi.
Jak bardzo zmieniła się NBA? W sezonie 2015/2016, gdy Warriors wygrali rekordowe 73
mecze sezonu zasadniczego, oddali 2592 rzuty za trzy. W obecnych realiach byłby to…
najgorszy wynik w całej lidze. Do liderujących w tej statystyce Boston Celtics zabrakłoby im
blisko 1300 prób. Jeszcze bardziej szokująca jest klasyfikacja trafionych rzutów – tam
rekordowi Warriors z 2016 zajęliby dziś dopiero 25. miejsce.
Rewolucja dystansowa nie tylko odmieniła strategię, ale i zmieniła profil zawodników.
Współczesny koszykarz, niezależnie od pozycji, musi być groźny zza łuku. Koszykówka
stała się szybsza, bardziej przestrzenna i oparta na analizie statystycznej. Gra z lat 90. i
obecna NBA to w zasadzie dwa różne sporty.
Czy to zmiana na lepsze? To kwestia gustu. Jedno jest pewne – linia oddalona od kosza o 7
metrów i 20 centymetrów na zawsze odmieniła oblicze najlepszej ligi świata.