NBA: Wojowanie na ekranie, czyli PUCHAROWE STANY ŚWIADOMOŚCI 

Ta rywalizacja miała w NBA zastąpić doroczny All-Star Weekend. Szefom ligi zabrakło jednak odwagi, by na aż tak śmiałą woltę, się zdecydować. Ostatecznie Puchar NBA, stał się samodzielnym formatem. Jest marketingowym majstersztykiem. Po części też chwytem poniżej pasa. 

Nocą z wtorku na środę czasu polskiego, poznaliśmy triumfatorów drugiej już edycji NBA Cup. Zostali nimi Bucks, zaskakująco pewnie pokonując w Las Vegas – w obecności 18519 widzów (w tym legendarnych Oscara Robertsona i Ray’a Allena), wyżej notowanych Thunder. 

WSZECHWŁADNY WŚRÓD ABSTYNENTÓW 

Zespół z Milwaukee rozegrał – zwłaszcza w 2.połowie – mecz prawie doskonały. Już w 2.kwarcie, popisał się sekwencją punktową 19:5. Po zmianie stron, drużyna Doca Riversa pozwoliła zdobyć rywalom z Oklahomy, ledwie 31 punktów. Ich najmniej w sezonie, w drugich 24 minutach gry. W cały meczu dała im też tylko 5 trafień za 3. Na niespełna 16-procentowej skuteczności (zwykle 2-krotnie wyższej). Dzięki temu koszykarze ze stanu Wisconsin, byli lepsi o aż 36 punktów. Ich ławka także przeważała 27:15. Rezerwowi przegranych mieli 4 skuteczne akcje, na 19 przeprowadzonych. 

Przede wszystkim jednak ekipa z OKC, grając niskim składem, nie miała stopera na Janisa Antetokounmpo. Grek rządził po obu stronach boiska, popisując się potrójną zdobyczą. W sumie zapewnił zwycięzcom, niewiele mniejszą liczbę punktów (ponad 70) niż ta, którą finiszowali wspólnie pokonani (81). Ich lider Shai Gilgeous-Alexander, został zastopowany, na ledwie 8 punktowych zagraniach… 

Każdy z graczy Bucks wzbogacił się o 514971 dolarów (każdy z ich oponentów o 308983 USD mniej). Triumfatorzy zaskoczyli tym, że nie fetowali zwycięstwa. W ich szatni pozostało wiele skrzynek, z nieotwartymi butelkami markowego szampana. A przecież, wszystko to działo się w Mieście Grzechu. Uznali, że to dla nich sukces tylko etapowy. Najważniejszym wspomnieniem, pozostaje im mistrzowska gala 2021. To ich mobilizuje, by mierzyć w prymat 2025. Poza tym, dobrze pamiętali, że po sięgnięciu – kosztem Pacers – po NBA Cup przed rokiem, LA Lakers przeżywali bolesną bessę. Przegrali aż 10 z kolejnych 13 spotkań i z trudem przebili się do play offs. REKORDAMI TAK ZDEGUSTOWANI 

Ta historia ma swój początek po Weekendzie Gwiazd 2017 roku. W siedzibie NBA, na najwyższych piętrach zielonego wieżowca Olympic Tower przy 5. Alei nowojorskiego Manhattanu, doszło do prawdziwej burzy mózgów. Szefowie ligi wcale nie byli zadowoleni, że w lutowym All-Star Game w Nowym Orleanie, wszyscy jego uczestnicy pozwolili Anthony’emu Davisowi – reprezentującemu wtedy gospodarzy czyli Pelicans, pobić aż 52 punktami ówczesny rekord Meczów Gwiazd. Na dodatek po starciu, zwycięskim dla Zachodu kosztem Wschodu, które nie było tak spektakularne, jak można by sądzić po końcowym wyniku 192:182. Zdegustować mogło także co najmniej kilka, z gwiezdnych konfrontacji z kilku wcześniejszych lat. 

Komisarz NBA i decydenci z jego najbliższego otoczenia, byli zgodni: po 66 latach formuła weekendowego spotkania koszykarskich sław wyczerpała się i przestał to być show, na miarę nazwy. Potrzebne są zmiany. W tak fachowym gremium, nowe pomysły posypały się niczym lawina. Najodważniejszy – bodaj ze strony Evana Washa, od 2014 roku wiceprezydenta ds. strategii i analiz: zamiast 3-dniowego święta NBA, rozegramy turniej w formule Final 8 (4 ćwierćfinały, 2 półfinały i finał). Z udziałem ósemki najwyżej notowanych zespołów po połowie sezonu, która walczyłaby o Puchar NBA. Podobne turnieje, od lat – pod nazwą Copa Del Rey – są wydarzeniem o gigantycznym wręcz znaczeniu w hiszpańskiej ACB. Ten model przejęto też, z powodzeniem zresztą, w wielu innych ligach koszykarskiej Europy. 

DAREMNY SZTANDAROWYCH TRUD 

Adam Silver zajął ostrożniejsze stanowisko. Nie chciał być tym, za którego rządów, dobiegnie końca historia Meczu Gwiazd. Przecież pierwszy taki, zimą 1951 roku, uratował NBA, przed zniknięciem ze sportowej mapy USA. Zapatrzony w piłkarską Ligę Mistrzów i pucharowe rozgrywki Ligi Angielskiej, skłaniał się ku rozwiązaniom w nich przyjętym. Pojedynczych wielkich finałów. Ostatecznie przyjęto zachowawcze rozwiązanie: zamiast tradycyjnych meczów Wschód-Zachód, corocznie dojdzie do rywalizacji zespołów pod wodzą sztandarowych postaci NBA: LeBrona, Curry’ego, Antetokounmpo, Duranta. Wystarczyło jednak 6 ledwie takich spotkań, w latach 2018-2023, by przekonać się, że ta nowa koncepcja, w świecie najwyższych sportowców globu, ma “bardzo krótkie nogi”. Nie pomogła nawet w 2020 roku w Chicago, ożywcza idea Elam Ending – grania ostatniej kwarty do 24 punktów (na cześć tragicznie zmarłego krótko wcześniej Kobego Bryanta). W 2024 roku w Indianapolis, powrócono do meczów East-West. Z fatalnym wręcz skutkiem. Feria rekordów – 397 zdobytych punktów, 289 oddanych rzutów, aż 94% z nich za 3 lub z pola 3 sekund (w większości dunków) – świeciła bardzo fałszywym blaskiem. Wprost niestrawnym. Zwłaszcza dla telewizyjnych widzów z blisko 220 krajów świata. 

GODZĄC LEGENDĘ Z EMIRATAMI 

Wiemy już, że w lutym 2025 w San Francisco, doroczny All-Star Game, będzie turniejem 4 zespołów, które rozegrają 3 mecze do 40 punktów. Jednak znacznie wcześniejsza koncepcja Pucharu NBA, z powodzeniem przeżyła. Została przyjęta w lidze od poprzedniego sezonu i żyje już własnym życiem. Jako śródsezonowa rozgrywka, z udziałem wszystkich 30 drużyn. Podzielonych na 6 grup, z 67 grami w planie. Bardzo budująca na pewno dla jej triumfatorów. Spod znaku Lakers i Bucks. 

Łebski wiceprezydent Wash i jego ludzie, musieli jednak rozwiązać sporo kalendarzowych kwestii, by znaleźć miejsce w całościowym planie gier i odpowiednio wyeksponować starcia w pucharze. Jednego istotnego problemu nie byli jednak w stanie rozwiązać w żadnym razie: nie znajdziemy dodatkowy terminów na oddzielne mecze pucharowe, co więc zrobić? Błysnęli wielkim sprytem, połączonym z technokratyczną prostotą: z wyjątkiem wielkiego finału w Vegas, wszystkie spotkania są… normalnymi meczami ligowymi. Jednocześnie zaliczanymi do klasyfikacji Pucharu NBA. Wystarczy tylko wokół tych konkretnych gier, zrobić dużo marketingowego szumu (specjalne stroje drużyn, fantazyjnie pomalowane parkiety wszystkich hal), by pomysł wypalił. 

Na szczęście dla sterników ligi, zanim ruszyła w listopadzie przed rokiem 1.edycja NBA Cup, nie nazwano tej rywalizacji na cześć zmarłego w 2020 roku Davida Sterna (rządził ligą z wielkim powodzeniem w latach 1984-2014). A była taka przemożna wola, samego jego następcy – komisarza Silvera. W sytuacji więc, gdy dla nowego formatu, pojawił się spodziewany i możny sponsor z Emiratów Arabskich (linie lotnicze z najwyższej półki), nie było żadnego z tym problemu. Tylko my, zwykli sympatycy najdoskonalszej z lig basketu na naszym globie, czujemy się trochę “wpuszczeni” w koszykarskie “maliny”. Przecież ten cały, tak rozreklamowany Puchar NBA, to tak naprawdę jeden, jedyny mecz. Rozgrywany jeszcze jak niejeden towarzyski, na neutralnym terenie. Na dodatek, w światowej świątyni hazardu, która może dopiero w 2026 lub 2027 roku, dołączy do rodziny NBA! 

Wojtek “Woj” Michałowicz “Basket Strefa”

Zdjęcia pochodzą z oficjalnego profilu na FB Millwauke Bucks oraz ze strony sportstravelmagazine.com