Dokładnie 1 października Polski Związek Koszykówki potwierdził, że 20 dni później nowym prezesem PZKosz zostanie ktoś z następującego grona kandydatów: Grzegorz Bachański, Jacek Jakubowski, Łukasz Koszarek, Elżbieta Nowak, Filip Kenig. Z ostatnim z wymienionych rozmawiałem nieco dłużej – właśnie w formie wywiadu. Jeśli jednak chcecie zapoznać się z wypowiedziami wszystkich kandydatów na prezesa PZKosz, to już w najbliższy poniedziałek (14.10, 9:30) na kanale Strefa Chanasa na YouTube zostanie wyemitowany odcinek, który będzie dotyczył zbliżających się wyborów. Zapraszam!
Piotr Janczarczyk: Wysypia się pan w ostatnich dniach?
Filip Kenig, kandydat na prezesa PZKosz: Jestem przyzwyczajony do tego, że pracuję do późna w nocy. Na co dzień i tak wstaję rano, bo mam dzieci. Da się przyzwyczaić! Teraz czuję się tak jak wtedy, gdy budowałem firmę. Dużo pracy.
Jak przebiegł pana pobyt w Polsce? Ile to było wizyt?
Nie da się tego policzyć. Przyjeżdżam na spotkania, wracam do Hiszpanii, później znowu przyjeżdżam. To jest kolejny przyjazd na kilka dni. Te pobyty są bardzo intensywne, bo albo jestem w drodze na spotkanie, albo właśnie rozmawiam. To jest dość złożony projekt, jeśli chodzi o liczbę delegatów, klubów, regionów i tak dalej. Jest zabawa!
Zyskał pan w tym czasie na pewności siebie? Pana ewentualne zwycięstwo należy traktować jako niespodziankę czy czuje się pan faworytem?
Myślę, że od początku faworytem jest Grzegorz Bachański, bo od 30 lat bierze udział w wyborach do Polskiego Związku Koszykówki. Gdy postanowiłem kandydować, to wszyscy ludzie, którzy są mocno zgłębieni w to środowisko, powiedzieli mi: „nie masz szans”. Minęły niecałe dwa tygodnie i widzę, że ta liczba głosów, które „zebrałem” pozwala mi realnie myśleć, że te wybory wygram.
Kolejni przedstawiciele polskiej koszykówki wypowiadają się o panu w sposób pochlebny. To m.in. Marcin Gortat, ale i Adam Waczyński. Takie postacie kontaktują się również prywatnie? Są skore do pomocy?
Musimy rozdzielić tę grupę na dwie. Jedna to osoby, które mogą wypowiadać się bezpośrednio, pod swoim imieniem i nazwiskiem, bo nie grożą im z tego tytułu żadne konsekwencje. Ta grupa jest całkiem szeroka – jak widać. Natomiast jest też druga grupa – moich znajomych z koszykówki, która działa dalej w tym sporcie, popierają mnie, rozmawiają ze mną, jednak pod nazwiskiem nie chcą się wypowiadać i myślę, że do dnia wyborów tego nie zrobią. Po prostu boją się jakichś reperkusji, które mogą na nich spaść.
W jednej z rozmów przytoczył pan, że kluby Orlen Basket Ligi powinny przeznaczać większą część swojego budżetu na marketing i działania w mediach społecznościowych. Czy polska ekstraklasa faktycznie może stać się bardziej atrakcyjnym produktem?
Polska ekstraklasa może być bardzo atrakcyjnym produktem, ale pod kilkoma warunkami. Uważam, że trzeba czasem zrobić krok wstecz, aby potem zrobić dwa kroki do przodu. Mam na myśli wydawanie większych pieniędzy na budowanie produktu, jakim jest ekstraklasa. Na marketing! Od wychodzenia do kibica na rynku lokalnym, lepszego show, lepszej oprawy, lepszej transmisji telewizyjnej, lepszej promocji w mediach tradycyjnych oraz mediach społecznościowych, zaangażowania celebrytów i influencerów, przyciągnięcia ich do koszykówki. Mówię tu o poziomie PLK, reprezentacji Polski, ale i ligi kobiet, bo ta jest strasznie zaniedbana, a również może być wspaniałym produktem. Na przykład – zwiększamy budżety, ale nie przeznaczamy tych pieniędzy na zatrudnienie kolejnego „Johnsa, Smitha i Jacksona”, a na rozwój produktu. Aby jednak ten model się zrealizował, to muszą się zmienić relacje na linii kluby – liga. To nie kluby mają utrzymywać ligę, tylko liga – ze swoim 23-milionowym budżetem – powinna być źródłem realnego inputu w kategoriach: marketingu, produktu, wymyślenia tego na nowo. Dwa – powinna być realnym źródłem dofinansowania tych klubów. Naprawdę nie chciałbym, aby te pieniądze były na zatrudnienie kolejnego zawodnika, a na zrobienie show, żeby hale były pełne. Ten produkt pod nazwą PLK to powinno być wspólne dobro klubów. Rywalizacja na parkiecie? Jak najbardziej. Niech się „zabijają”, niech lecą przewinienia techniczne, niech trenerzy będą wyrzucani z hali jak w Eurolidze, ale poza boiskiem liga niech mówi jednym językiem i buduje jedną wartość.
A co, jeśli chodzi o pierwszą ligę?
Pamiętam pierwszą ligę z lat 90. Grało w niej dwóch obcokrajowców i było zdecydowanie więcej ludzi na meczach. To był zdecydowanie lepszy produkt. Niektórzy obcokrajowcy grali przez lata w tych samych drużynach. I to niekoniecznie byli Amerykanie, ale i Litwini, Rosjanie, Ukraińcy, Serbowie. Ludzie przychodzili dla nich. To zmieniało postrzeganie produktu. Mojej wizji jest najbliższa ta francuska. To znaczy – Pro A i Pro B. Ekstraklasa i pierwsza liga powinny być podobnym produktem. Między jednymi a drugimi rozgrywkami oczywiście będą się przemieszczały drużyny, ale nie może być takiej kolosalnej różnicy, że teraz wchodzi do ekstraklasy drużyna z pierwszej ligi i jest przepaść – organizacyjna, finansowa. Trzeba to zrobić z głową, by nie ucierpiało szkolenie. Rówieśnicy mojego syna grający w pierwszej lidze? Rewelacja! Mam na to pomysły, wszystko do przedyskutowania.
Jakie ma pan spojrzenie na te pierwszoligowe przepisy – dotyczące jednego obcokrajowca oraz zawodnika U23?
To są dwie różne rzeczy. Przepis o obcokrajowcu był słuszny, ale wolałbym, żeby tych obcokrajowców było nawet dwóch. Często jest tak, że jeden straszliwie dominuje nad pozostałymi i nie uczy kultury grania. Podziwianie jednego obcokrajowca nie jest aż taką różnicą, bo zaburza trochę grę drużyn. Niech przykładem będą występy Joe Bryanta w Śląsku Wrocław. Na plus również wprowadzanie młodzieżowców na boisko. Niektórzy są „na siłę”, ale są też tacy, którzy mimo wszystko i tak by zagrali – bez względu na wiek. Pytanie, czy to jest katalizator, czy nie. Moim zdaniem tak. Kluby skarżą się, bo młodzieżowcy życzą sobie warunki na poziomie ponad stan. Uważam, że skoro pierwsza liga jest taką ligą półprofesjonalną, to można by to było zawrzeć w pewnych ramach finansowych. Zawodnicy muszą zrozumieć, że to nie jest ich moment na to, by się błyskawicznie dorobić, ale szansa przede wszystkim sportowa.
Wrócę jeszcze do kwestii marketingowych. Może odpowiednim przykładem są Dziki Warszawa?
Dziki Warszawa to fenomen! Klub w mieście zdominowanym przez Legię i Polonię, który potrafił stworzyć nowy projekt i zaprosić do niego kibiców. To jest to! To powinno być wzorem dla klubów PLK, jak tworzyć produkt. Chętnie to know-how Dzików bym wykorzystał jako taki benchmark do tego, żeby to powielać. Musimy dopasować, co działa, a co nie działa, to obcinać. Dziki to idealny case dla pozostałych klubów PLK.
A gdyby głosować mogli również kibice, to co przedstawiłby im pan w swoim programie wyborczym?
Dokładnie to, co mówię podczas wywiadów. To nie jest zdefiniowany program wyborczy typu: 500+, podwyżki dla sędziów i reprezentacja Polski jako światowa potęga. Ja chcę kibicom powiedzieć, że mam pomysł, co zrobić, aby koszykówka była duża. A jeśli będzie duża i odpowiednio zarządzana, to ona obroni się wynikami. Nie wiem, czy kibice mają taką cierpliwość, ale przedstawiciele środowiska powinni to zrozumieć. Musimy wyjść z koszykówką poza bańkę, w której siedzimy. Musimy znaleźć nowych kibiców. Gdyby kibice mogli brać udział w obradach, to moim celem byłoby, aby teraz było ich 20 tysięcy, a podczas kolejnych obrad już 200 tysięcy.
Nowy prezes PZKosz zastąpi na tym stanowisku Radosława Piesiewicza. Proszę o wskazanie jego jednej umiejętności, ale i jednej wady.
Na pewno Radosław Piesiewicz był skuteczny – i w pozyskiwaniu środków do koszykówki, ale i w realizowaniu swojej polityki, czyli walcowania opozycji. Dla mnie jego zaleta była przy okazji również wadą.
A jest coś, co już teraz dobrze funkcjonuje i wystarczy to jedynie ustabilizować?
Całkiem nieźle funkcjonuje wydział rozgrywek. Są też projekty, które trzeba zrewidować i podkręcić, czyli Szkolne Młodzieżowe Ośrodki Koszykówki i Koszykarskie Ośrodki Szkolenia Sportowego Młodzieży. One powinny pełnić trochę inną funkcję. SMOK-i powinny być bardziej odpowiedzialne za otwieranie nowych ośrodków koszykówki, być bardziej elastyczne. Tam jest sporo problemów i nie wszystkie gminy chcą być partnerem w tym przedsięwzięciu. To są projekty, które są fajne. Zdecydowanie więcej widzę rzeczy, które trzeba poprawić.
To może napisze pan podobną historię jak Wojciech Szczęsny? Rodzina niejako była już za tym, by zakończył karierę, był częściej w domu, a on wrócił do gry – i to w FC Barcelonie. Filip Kenig – ze Strefy Chanasa w 2023 roku do prezesa PZKosz w roku 2024. To może się udać?
Ale ja nie kończyłem kariery! Tak naprawdę od kilku lat przygotowuję się, by pełnić taką rolę w polskiej koszykówce. To jest mój świadomy wybór. Choćby dlatego dwa lata temu podjąłem decyzję o rozpoczęciu studiów MBA w Eurolidze, aby te najważniejsze standardy europejskie najpierw poznać, a później przenieść na rodzimy grunt. Nie zasypuję gruszek w popiele. Obserwuję, co dzieje się w koszykówce hiszpańskiej, z którą jestem na bieżąco. Widzę, ile my tracimy na tym, co się dzieje w Hiszpanii. Czuję się bardzo młodo, nie byłem na żadnej emeryturze. Po prostu biznesowo byłem poza tym środowiskiem.
Czy to prawda, że mówi pan w ośmiu językach?
Tak. Biegle posługuję się pięcioma językami, a komunikuję się poprzez jeszcze kilka innych.
Dobrze, jeśli znajdzie pan ten wspólny język między najbardziej poróżnionymi osobami w polskiej koszykówce.
To jest akurat proste, bo myślę, że wszyscy mówimy tym samym językiem. To jest to, co mogę zagwarantować. Dołożę wszelkich starań, aby swoją konsyliacyjnością doprowadzić do tego, by te topory wojenne w polskiej koszykówce zostały zakopane. Jesteśmy zbyt małym środowiskiem, abyśmy się kłócili o to, kto ma większe ego.