Piątkowy mecz jeszcze się nie rozpoczął, a już było wiadomo, że Śląsk zagra w osłabieniu – bez Angela Nuneza oraz Reggiego Lyncha. Z drugiej strony – czy trener Krzysztof Szablowski mógł skorzystać z pełnej rotacji? Nie, bo wciąż wykluczony z gry jest Michał Aleksandrowicz. Obie ekipy na dwie godziny jakoś musiały załatać te dziury.
Po pierwszej kwarcie – remis. Po drugiej – również. Dopiero na koniec trzeciej odsłony Dziki na dłużej odskoczyły rywalom za sprawą celnej trójki Janariego Joesaara. Jak się okazało – już na stałe. Od tego momentu warszawiacy utrzymywali, a czasem i powiększali swoją przewagę. Przez większość czwartej kwarty wygrywali różnicą przynajmniej sześciu oczek, co wcześniej nie miało miejsca choćby przez moment. Nie bez powodu ostatnie dziesięć minut należy zapisać na konto Dzików. Ostatnie dziesięć minut, ale i cały mecz, który podopieczni trenera Krzysztofa Szablowskiego wygrali 69:62. Należy odnotować, że dla tego klubu to pierwsze w historii zwycięstwo nad ekstraklasowym Śląskiem. Właśnie w piątek, właśnie we Wrocławiu. Niech ciekawostką będzie to, że Dziki – mimo wygranej – nie miały lepszej skuteczności ani za 2, ani za 3, ani nawet z linii rzutów wolnych! W takim razie, co zadecydowało? Przede wszystkim punkty z ponowienia. Warszawiacy aż 14 razy zebrali piłkę w ataku, a tym samym stworzyli sobie 14 dodatkowych okazji. Pod tym względem byli dużo lepsi.
Nie było to jednak najbardziej efektowne starcie w tym sezonie. Dziki pozwoliły przeciwnikom na zdobycie zaledwie 62 oczek, co dla wrocławian jest najgorszym wynikiem od maja tego roku. Teoretycznie można pokusić się o stwierdzenie, że warszawiacy byli potwornie skuteczni w realizowaniu swoich przedmeczowych założeń. Ale! Jak zdradził trener Krzysztof Szablowski – to było reagowanie na bieżąco. Gdy z rotacji WKS-u wypadali kolejni zawodnicy, przygotowana wcześniej przez Dziki taktyka coraz bardziej odchodziła na bok. Tym bardziej że podczas piątkowego meczu urazu doznał także D.J. Cooper i nie było wiadomo, czy w ogóle będzie w stanie wyjść na parkiet.
Amerykanin faktycznie próbował wspomóc swój zespół. Był zmuszony opuścić boisko już po czterech minutach gry, ale jednak wrócił na boisko. Czasem wyglądało to naprawdę nieprzyjemnie, bo Cooper nieustannie utykał, nie był w stanie utrzymać równowagi na dwóch nogach, a i tak wchodził z rywalami w choćby najmniejszy kontakt. Jeśli dobrze odczytałem te wszystkie gestykulacje, które odbywały się za linią boczną, to właśnie on zadeklarował, że jeśli trener będzie go potrzebował, to chce dokończyć starcie z Dzikami.
Ale kulał nie tylko odczuwający ból zawodnik, ale i cały Śląsk. Można oczywiście wyróżnić pojedyncze postacie, lecz nawet Daniel Gołębiowski, który w tym gronie by się znalazł, był mocno rozgoryczony podczas pomeczowej konferencji. Trudno mu się dziwić. Sytuacja WKS-u jest jeszcze trudniejsza, a to wszystko nie przed przerwą reprezentacyjną, a po niej. W najbliższym czasie podobnego okresu już nie będzie, co oznacza, że wrocławianie wracają do rzeczywistości w postaci rozgrywania dwóch meczów w tygodniu. A kiedy nadejdzie czas na trenowanie i poprawę mankamentów? Jakbym już gdzieś kiedyś słyszał identyczną zagwozdkę…