Bardzo dobry Lynch, jeszcze lepszy Whitehead, ale to Węgrzy wygrywają we Wrocławiu

Wrocławianie zaczęli piątką: Whitehead, Ponitka, Gołębiowski, Nunez, Bogucki. Śląsk całkiem prędko zdobył pierwsze punkty, ale z prowadzenia cieszył się zaledwie moment, a dokładnie sześć sekund. Spóźniony powrót do obrony, pozostawiona otwarta pozycja – przyjezdni ze sporą łatwością zaliczyli serię 10:0. Ponadto, WKS musiał sobie radzić bez Isaiaha Whiteheada, który ucierpiał podczas jednego ze starć. Śląsk złapał rytm, gdy na parkiecie pojawili się Penava, Senglin oraz Lynch. Po krótkiej przerwie do gry wrócił także Whitehead.

Za sprawą kolejnych udanych akcji gospodarze doprowadzili nawet do remisu – 27:27! Duża w tym zasługa Reggiego Lyncha, który albo potrafił ustawić się w odpowiednim miejscu, albo sam kreował dla siebie okazje rzutowe. Ale i do jego gry trener Miodrag Rajković miał pewne zastrzeżenia. Jeśli dobrze słyszałem, siedząc dosłownie kilka metrów od ławki, chodziło o nieprzerwaną faulem kontrę. Gdy do końca pierwszej połowy pozostało kilkanaście sekund, z dystansu trafił Zoltan Perl, powiększając przewagę Węgrów do pięciu oczek. Jeszcze przed zmianą stron zza łuku odpowiedział Isaiah Whitehead, który ponownie w pojedynkę rozstrzygnął akcję.

W połowie trzeciej kwarty było już 48:46 na korzyść Śląska. Później z kolei nadszedł kilkuminutowy kryzys w postaci przestoju w ataku. Jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty rzut. Nic nie wpadało. Niemoc przerwał Kenan Blackshear, trafiając chwilę po wznowieniu zza linii końcowej. I poszło! Przytomnie zachował się Marcel Ponitka, wykorzystując przekroczony przez rywali limit przewinień, a kolejne akcje należały już do Isaiaha Whiteheada, który w dalszym ciągu rozgrywał świetny występ.

Jego forma pozwalała wierzyć w zwycięstwo Śląska, natomiast o takowy sukces należało mocno powalczyć – szczególnie że wrocławianie rozpoczęli ostatnią odsłonę od 0:5 i przerwy na żądanie Miodraga Rajkovicia. Ta poskutkowała wręcz błyskawicznie. Jego podopieczni znów zbliżyli się do rywali na odległość dwóch oczek. Wśród przyjezdnych był jednak Zoltan Perl, który brał na siebie odpowiedzialność i wykorzystał większość sytuacji. Głównie dzięki niemu Węgrzy utrzymywali przewagę. Gdy na 44 sekundy przed końcem Isaiah Whitehead trafił za trzy, to wydawało się, że Śląsk naprawdę można doprowadzić choćby do remisu. W kolejnej akcji po raz n-ty przypomniał o sobie właśnie Zoltan Perl. 29-latek był absolutnym liderem swojej drużyny. Zdobył dwa punkty, a później stanął jeszcze na linii rzutów wolnych.

Ostatecznie Węgrzy wygrali w Hali Stulecia 84:75. Zoltan Perl był tego dnia po prostu f e n o m e n a l n y! Nie bez powodu licznie zgromadzeni węgierscy kibice zaczęli w pewnym momencie skandować „MVP”. Perl zdobył we Wrocławiu 29 punktów, do których dołożył 7 zbiórek, 2 asysty i 1 przechwyt. Po drugiej stronie najlepsi byli Isaiah Whitehead (25 oczek, 3 zbiórki, 2 asysty, 1 przechwyt) oraz Reggie Lynch (11 oczek, 3 zbiórki, 1 asysta, 1 przechwyt oraz – uwaga – 5 bloków). Do tego zestawu należy dołożyć Daniela Gołębiowskiego, którego dwie trójki dały Śląskowi sporo nadziei na wygraną. Na zwycięstwo wrocławianie będą musieli jednak poczekać przynajmniej do kolejnego spotkania.